Niedaleko Olsztyna, znajduje się niewielka wioska o nazwie Węgajty. O jej istnieniu dowiedziałam się niedawno, kiedy to zaprzyjaźniona ze mną osobą opowiedziała mi o teatrze, który właśnie tam ma swoją siedzibę.
Aleksandra Żytnicka jest studentką piatego roku etnologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, obecnie pisze prace magisterską na temat teatrów ludowych w Polsce, pod kierunkiem dr hab. Jana Święcha.
Niedaleko Olsztyna, znajduje się niewielka wioska o nazwie Węgajty. O jej istnieniu dowiedziałam się niedawno, kiedy to zaprzyjaźniona ze mną osobą opowiedziała mi o teatrze, który właśnie tam ma swoją siedzibę. Teatr "Węgajty" nie jest podobny innych teatrów wiejskich przede wszystkim dlatego, że jego członkowie, za wyjątkiem kierownika teatru Wacława Sobaszka i jego żony, pochodzą z miasta. Teatr istnieje od 1986 roku funkcjonując w sposób szczególny. Poza wystawianiem spektakli, docenianych również na międzynarodowych festiwalach, organizuje on każdego roku warsztaty, związane z obrzędowością ludową. Oprócz tego latem w Węgajtach odbywa się "Wioska Teatralna", na którą zjeżdżają się zespoły z całego świata. Na co dzień widać wpływ obcych kultur na pracę teatru. Można by powiedzieć, że obcość jest nieodłącznie wpisana w charakter tego teatru, co więcej, jest tam bardzo mile widziana. Część osób przyjeżdża na warsztaty zza granicy, choć nie zawsze są obcokrajowcami. "Węgajty" są teatrem otwartym na innych i takimi też próbują uczynić ludzi, z którymi ma kontakt. W połowie lat 90. teatr podzielił się na "Scholę" prowadzoną pod kierunkiem Wolfganga Niklausa oraz "Projekt Terenowy", kierowany przez Wacława Sobaszka.
To właśnie w ramach "Projektu Terenowego" zostały zorganizowane w Wegajtach, na przełomie grudnia i stycznia, warsztaty o obrzędach kolędniczych. Pierwszy etap odbył się tuż po Świętach Bożego Narodzenia i zakończył się kolędowaniem po okolicznych wsiach. Natomiast kolędowanie w drugim, styczniowym etapie, planowane było setki kilometrów od Węgajt, a mianowicie w Beskidzie Niskim, w niewielkiej łemkowskiej wiosce Nowicy.
Uznałam, że mam doskonałą okazję poznać "Węgajty", a także inne osoby interesujące się teatrem oraz przeżyć z nimi wspaniałą przygodę, jaką miał być powrót do tradycji kolędniczej.
Do Węgajt pojechałam w drugim terminie. Będąc na miejscu przekonałam się, że wszyscy się już znają, ponieważ byli tu co najmniej jeden raz. Czułam się przez to trochę nieswojo. Musiałam wkupić się do grupy, zaaklimatyzować w nowym miejscu, próbować przełamać swoje bariery na zajęciach. Wszystko to nie było łatwe.
Podczas prób musieliśmy wcielać się w różne postacie, jak koza, cygan, śmierć, diabeł itd. Często role były śpiewane, ale jak tu śpiewać, gdy wydanie jakiegokolwiek dźwięku w obecności grupy wymagało walki ze sobą, jak meczeć i podskakiwać do góry, kiedy posiada się tak mało dystansu do siebie. Przyznaję, że chwilami miałam dość. Ciężko mi było zaakceptować, że czasami może mi się coś nie udać. Nauka kolęd nie była prosta, ponieważ część z nich śpiewaliśmy w obcych językach. Mimo, że na przyswojenie sobie kolęd i przyśpiewek było mało czasu, sprawiło mi to dużą przyjemność. Śpiewaliśmy przy akompaniamencie akordeonu, skrzypiec, fletu, tamburynu oraz dzwoneczków. Zajęcia odbywały się przez cały dzień z przerwą na obiad i popołudniową sjestę. Rano głównie się rozgrzewaliśmy i rozciągaliśmy, by wieczorem, jak sądzę, móc sprawniej operować swoim głosem i ciałem. Ćwiczenia były przyjemne, ale ich skutek był taki, że wielu z nas do końca wyjazdu marzyło o masażu. Ja nie należałam do wyjątków.
Podróż z Węgajt do łemkowskiej wsi Nowica trwała cały dzień. Do celu dotarliśmy w środku nocy i mimo, że było mi zimno i chciało mi się spać od razu ujął mnie widok rozgwieżdżonego nieba. Miejsce w którym spaliśmy znajdowało się tuż nad potokiem, było tam wiele niecodziennych przedmiotów np. teatralne maski wiszące na ścianach i drewnianych słupach. Nie zabrakło także kominka, który ogrzewał nasze zmarznięte ciała.
Teatr "Węgajty" kolęduje w Nowicy już od 1987 roku. Nic dziwnego, że byliśmy tam od dawna oczekiwanymi gośćmi. Nasz przyjazd spowodował wśród mieszkańców duże poruszenie. Usłyszałam wypowiedź jednego z nich, że "dopiero teraz można wyrwać kartkę z kalendarza". Zaznaczyć trzeba, że nie tylko my sprawiliśmy, że był to dla Nowiczan czas szczególny. Przede wszystkim Łemkowie obchodzili w tych dniach Święta Bożego Narodzenia, dzięki czemu nasze kolędowanie stawało się kontynuacją obrzędów świątecznych odprawianych w cerkwi. Świąteczny nastrój zakłócony był nieco przez to, że wiele domów objętych było żałobą. We wsi zmarła kobieta spokrewniona z wieloma jej mieszkańcami.
Kolędowaliśmy dwa dni. Zaczynaliśmy po obiedzie, kończyliśmy około północy. Pamiętam, że towarzyszyły mi duże emocje. Przed każdym wyjściem odbywała się wielka narada, kto kim będzie, kto jaką ma pełnić funkcję. Ustaliliśmy trzy składy, tak, żeby każdy miał szansę wcielić się w wymarzoną rolę. Ja takiej nie posiadałam i może dlatego wciąż dziwnie się czułam jako koza czy cygan. Poza tym bardziej mnie interesowała obserwacja kolędowania "od środka" niż czynne branie w nim udziału. Poprosiłam więc o mniej odpowiedzialne zajęcie, na co uzyskałam zgodę. Na przemian, albo grałam na tamburynie, albo oświecałam lampą grające postacie.
Pierwszego dnia, przebrani, wysmarowani sadzą, wypiwszy po kielichu dla rozgrzania i dodania odwagi, wyruszyliśmy w drogę, śpiewem i grą głosząc z daleka swoje przybycie.
Mieszkańcy Nowicy, to w większości ludzie starsi, żyjący w bardzo skromnych warunkach. Ich dzieci już dawno znalazły swoje miejsce w miastach a te, które pozostały tęsknie kierują wzrok w jego stronę. Z niektórymi z nich mieliśmy okazję się zobaczyć, dzięki temu, że przyjechały na Święta.
Przyjmowano nas różnie, w zależności od nastroju panującego w domu. Z reguły spotykaliśmy się jednak z życzliwością. Czasem przyjmowano nas jedynie, by wspólnie pośpiewać kolędy, jeśli żałoba nie pozwalała na nic więcej. Tak było w przypadku pierwszych odwiedzanych przez nas rodzin. Smutek tam panujący udzielił się w jakimś stopniu również nam. Tym większe było moje zdziwienie, gdy zmierzając w kierunku ostatniego domu, wyszły, a raczej wybiegły, nam naprzeciw roześmiane dzieci oraz młode dziewczyny cieszące się z naszego widoku. Kiedy weszliśmy do chaty początkowo trudno było mi się zorientować, gdzie się znajduję i co to właściwie są za ludzie. W niewielkiej izbie mieściło się mniej więcej czterdzieści osób i wszelkiego rodzaju instrumenty, po perkusję włącznie. Mogłam się tylko domyślać, że należą do jakiegoś zespołu. Po odegraniu naszych scenek, które wzbudziły wiele uciechy tak w młodszych jak i w starszych, odśpiewaliśmy kilka kolęd. Wówczas przyszedł czas na przyśpiewki. Każde z nas, które tylko miało wolne ręce, wzięło kogoś do tańca i ruszyło na "parkiet" poobracać siebie i partnera we wszystkie strony. I tak się zaczęło. Nie wiadomo kiedy wszystkie instrumenty ożyły. Po przyśpiewkach zaczął rozbrzmiewać repertuar zespołu, który nas przyjmował, a wtedy nastąpiło prawdziwe szaleństwo. Nie dość, że wyginaliśmy się we wszelkie możliwe strony, to wydawaliśmy z siebie dziwne dźwięki, często podobne do kozich. Ostatnie parę godzin wywarło na nas widoczny wpływ, byliśmy już rozgrzani i rozśpiewani. Przyznaję, że zabawa była wspaniała. W ten sposób zakończyliśmy pierwszy dzień naszego kolędowania, który był równie smutny jak i wesoły, a na pewno wymagał wiele trudu i wytrzymałości na zimno, choć akurat w tym przypadku gospodarze starali się nam skutecznie pomóc.
Następnego dnia, kiedy tylko się wyspałam i zjadłam śniadanie, poszłam do cerkwi na niedzielną mszę. Próbowałam wyłowić z tłumu znajome twarze. Uśmiechałam się do tych, których zdążyłam poznać. Czułam, że coś mnie już z nimi łączy. Myślałam o tych, u których będę dzisiaj gościła, kim są, jaka jest ich historia, a jak się miałam niedługo potem przekonać, mieli o czym opowiadać. Przemieszczaliśmy się z domu do domu, a z każdego z nich tchnęła inna atmosfera, bądź smutek z powodu utraty bliskiej osoby, bądź radości z narodzin dziecka. Czasem też niestety odczuwalny był brak nadziei na lepsze życie oraz brak sił, by cokolwiek zmienić.
Już niedługo przekonałam się, że dla tych ludzi nie tak ważne jest z czym przychodzimy, ale samo to, że przychodzimy, że ktoś o nich pamięta, chce z nimi rozmawiać. Bardzo często mówili nam o swoich troskach, wspominali przeszłość, ponieważ w nas odnaleźć mogli uważnych słuchaczy. Wówczas zrozumiałam, że nasze kolędowanie nie polega na dokładnym wskrzeszeniu obrzędu, co dziś jest już niemożliwe. W naszym kolędowaniu nieistotne było czy pokażemy w danym domu tura albo Heroda. W tej łemkowskiej wiosce śpiewaliśmy i mówiliśmy w języku ukraińskim, polskim, śląskim i niemieckim, bo najważniejsze było dla nas poczucie jedności ze wszystkimi ludźmi, niezależnie od tego w jakiej kulturze się wychowali. Najważniejsze było spotkanie z tymi, którzy tak długo czekali na to, by ktoś ich odwiedził i wysłuchał.
Kolędowanie z "Węgajtami" nauczyło mnie jednego, że to nie człowiek służy tradycji, ale tradycja człowiekowi.