Reduta, często zwana maskaradą, to jedna z karnawałowych rozrywek osiemnastowiecznej Warszawy. Początkowo organizowano je tylko w Warszawie w okresie między Nowym Rokiem a Środą Popielcową.
Agnieszka Zarychta-Wójcicka, kustosz Muzeum im. Oskara Kolberga w Przysusze
Reduta, często zwana maskaradą, to jedna z karnawałowych rozrywek osiemnastowiecznej Warszawy. Początkowo organizowano je tylko w Warszawie w okresie między Nowym Rokiem a Środą Popielcową. Pierwsze maskarady odbywały się przy ulicy Piekarskiej, w domu pod nr 105, było to za panowania króla Augusta II Sasa, który jako miłośnik zabaw do późnej nocy w nich uczestniczył. Ze względu na rosnącą popularność tego rodzaju rozrywki przeniesiono ją do okazałych warszawskich pałaców - Przeździeckich, Jabłonowskich czy Radziwiłłów. Maskarady odbywały się już od października do adwentu, a następnie 4, 5 razy w tygodniu przez cały okres karnawału, aż do Środy Popielcowej. Zdarzało się, że dziennie sprzedawano 6000 biletów. Za czasów Stanisława Augusta zaczęto organizować reduty w innych miastach, m. in. w Poznaniu i Krakowie.
Na redutę przybywano, aby tańczyć, grać w karty lub wzajemnie się sobie przypatrywać w celu odgadnięcia tożsamości, były to bowiem głównie imprezy, na które wchodzono z maskami. Maski odgrywały rolę instytucji społecznej. Służyły swoiście pojętej demokracji. W masce na reducie mógł pojawić się każdy. Drugim atrybutem przybywającego na redutę były tzw. domina, czyli płaszcze kitajkowe, trochę udziwnione lub nawet wytworne kostiumy. Przez cały pobyt masek nie zdejmowali przedstawiciele niższych warstw społecznych czy np. mężowie, którzy szpiegowali własne żony. Należało tylko nabyć bilet, a potem bawić się do woli, rozmawiać z wysoko urodzonymi. Szewc, krawiec i najskromniejszy wyrobnik mógł hulać na równi z panami. Zamaskowanemu rzemieślnikowi nie odmówiła tańca nawet wielka pani. Rzecz jasna, że ktoś \"źle urodzony\" łatwo był w tamtym czasie rozpoznawany. Maska nie przysłaniała braku ogłady, języka, ale póki bawiący się miał ją na twarzy, póty nikt nie miał prawa powiedzieć mu złego słowa, nawet gdy domyślano się jego \"niskiej kondycji\".
Za wstęp płacono; cena biletu obejmowała światło i kapelę. W 1790 r. bilet wstępu kosztował 9 złp. Za wszystkie pozostałe rzeczy należało płacić w środku, np. szklanka wody kosztowała 12 gr. , udział w grze w karty - 1 złp., za limoniadę płacono - tynfa, filiżankę czekolady - 2 tynfy, butelkę modnego piwa angielskiego - cztery tynfy. Butelka szampana kosztowała już 1 złoty czerwony. Nad spokojem całej imprezy czuwało kilku żołnierzy Gwardii Koronnej.
W budynku, gdzie odbywały się reduty, znajdowały się sale, pokoje tzw. publiczne oraz specjalne odosobnione pomieszczenia, do których klucze trzymali panowie przy wejściu. Kochankowie prosili wówczas dyskretnie o słynne klucze lub wybierali inne sposoby na intymne spotkania z nieznajomą poznaną na reducie. Udawali się często do karet zaparkowanych pod budynkiem. Kto chciał ukraść żonę lub córkę na godzinę, potajemnie opuszczał redutę, wsiadał do karety i kazał się wieźć do innego domu lub wozić stangretowi po odległych ulicach. Jak pisze Jędrzej Kitowicz tak zajeżdżeni kochankowie, jakby nigdy nic powracali na redutę, wchodząc pomiędzy gości, pośród których daremnie przez ten czas szukał mąż żony albo matka córki. Ksiądz Kitowicz ubolewał nad rozwiązłością obyczajów już za rządów Sasów. Epoka Stanisława Augusta Poniatowskiego pogłębiła ten stan rzeczy.
Reduty przetrwały upadek Rzeczypospolitej, funkcjonowały w dobie Królestwa Kongresowego, a bale o innym już charakterze, zwane redutowymi, urządzano przez cały wiek XIX.